Pracownia, choć dane słowo tak wdzięcznie brzmi, to jednak zupełnie nie pasuje do małego kawałka przestrzeni pomiędzy oknem a drzwiami, skupionego na stole, krześle, półce i względnie pojemnej komódce. Łatwo tutaj o chaos.
Całość sytuacji ratuje wrodzone zamiłowanie do ładu i składu, które uaktywnia się za każdym razem, gdy poziom nieporządku zbliża się groźnie do bariery pomiędzy artystycznym nieładem a zwyczajnym bałaganem. Białe ściany i meble wprowadzają namiastkę harmonii, gdy kolorowa zawartość tych ostatnich, jakimś dziwnym trafem, ląduje beztrosko na zewnątrz, nie do końca tam gdzie nie powinna.
Pojemniczki, słoiczki, doniczki - im ładniejsze, tym milej, a w nich wszystkie skarby,
od wstążek i koronek przez szpulki nici do skrawków materiałów.
Jest też Ona, główna bohaterka - Maszyna do szycia. Prezent urodzinowy, który stał się niemałą konkurencją dla igły i nitki. Budową i wyglądem odbiega znacznie od ustrojstwa, przy którym stawiałam swoje pierwsze kroki pod czujnym okiem Mamy. Tamta maszyna, choć psuła się nad wyraz często, sprawiała wrażenie solidnej i niezniszczalnej, a udźwignięcie jej przez siedmioletnią (sic!) dziewczynkę graniczyło z cudem.
Teraz szyje się łatwiej, lżej i bardziej funkcjonalnie.
Szum silnika jednak nie jest w stanie zagrozić chwilom spędzanym przez sentymentalną duszę z igłą w dłoni, z wzrokiem skupionym na nawlekaniu nitki
i zawiązywaniu supełka na jej końcu.
I tak właśnie prezentuje się atelier (ą i ę!) Blush&Malina.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz